Kadencyjność władzy

Zdziwiła mnie niepomiernie wygłoszona niedawno przez PiS opinia, że na stanowiskach różnych szczebli powinna obowiązywać ograniczona liczba kadencji dla tych samych osób. Zdziwienie moje wynika z faktu, że jak dotąd miłościwie nam panująca partia raczej odżegnywała się od takich pomysłów. To chyba póki co jedyna sprawa, w której zgadzam się dziś z PiSem i spróbuję uzasadnić dlaczego.

Każdy medal ma dwie strony. Abstrahuję tu od jakichkolwiek nazwisk czy miejscowości, ale wieloletni i niezmienny skład ekipy rządzącej danym organizmem grozi z natury rzeczy rutyną, schematyzmem i często chęcią przetrwania jak najdłużej. Wtedy właśnie pojawia się tendencja do otaczania się biernymi, miernymi ale wiernymi, którzy nie stanowią zagrożenia dla władzy, lecz dla swoich doraźnych profitów będą jej bronić i ją popierać. W takiej sytuacji dochodzi do petryfikacji układów w danym środowisku i powolnie postępującego marazmu, tym łatwiej i częściej im niższe kompetencje ma dany „władca”.

Zjawisko to nie musi to wynikać wyłącznie ze złej woli. Każdy człowiek ma swój próg odporności – na stres, na problemy związane z wykonywaną pracą, na krytykę, na obciążenia psychiczne, itd. itp. Naturalne staje się wtedy odpychanie trudnych spraw albo w czasie, albo na zastępców czy współpracowników, którzy przecież podlegają tym samym ograniczeniom.

Ktoś powie, że zdarzają się chlubne wyjątki od tej reguły i są ludzie, którzy skutecznie i dobrze przez wiele kadencji sprawują funkcję prezesa, burmistrza czy prezydenta miasta. Tak, ale są to tylko wyjątki i nawet wtedy warto jednak zadbać o odświeżenie wizerunku i danie oddechu tym ludziom, choćby po to, by ich energia i pomysły się nie wypaliły.

Znacznie lepszą techniką sprawowania władzy jest według mnie zasada otaczania się współpracownikami o kompetencjach i umiejętnościach co najmniej tak samo dobrych lub lepszych. To daje szansę, że poziom zarządzania danym podmiotem będzie się pomyślnie rozwijał a firma, miasto czy gmina razem z nim. Truizmem jest tu oczywiście stwierdzenie, że jedyny cel, jaki osoba sprawująca władzę ma mieć, to wyłącznie wspólne dobro.

foto NB
foto NB

Ograniczenie ilości kolejnych kadencji na kluczowych stanowiskach do np. dwóch wymusi na klasie politycznej starania o budowanie szerokiej kadry osób zdolnych i chętnych do skutecznego sprawowania władzy. Każdy wójt, burmistrz, prezydent, itd. będzie wiedział, że jego czas się definitywnie skończy i jeśli chce, aby jego dzieło było kontynuowane i rozwijane, z wyprzedzeniem będzie dbał o przygotowanie swojego następcy. Pozostanie jednak obawa o to, że tak czy owak rządzący układ dążył będzie do zachowania status quo. Przykładem może być tu Federacja Rosyjska, czy bliżej nas miasto Katowice. Jeśli taka pozorna zmiana władzy daje w sumie pozytywny efekt, to pół biedy. Gorzej jeśli to grozi zjazdem w dół. O ile w przypadku firmy prywatnej powstaje wtedy zagrożenie tylko dla załogi i ewentualnie właściciela, w przypadku administracji państwowej i samorządowej, ale także państwowych koncernów, poziom zagrożenia dla obywateli jest znacznie większy i ma szerszy zakres.

Znowu więc pojawia się pytanie jak temu zapobiegać? Nie ma niestety prostych recept. Jedynym skutecznym rozwiązaniem jest według mnie stworzenie świadomego społeczeństwa obywatelskiego, pilnującego władzy każdego szczebla na każdym kroku, społeczeństwa korzystającego ze swojej śmiertelnie skutecznej broni, którą jest krzyżyk (lub jego brak) na karcie wyborczej w kolejnych wyborach. A to już jest temat na kolejny felieton.

Janusz Muzyczyszyn