JAK DOBRZE, ŻE JEST NAM TAK DOBRZE…

„Piosenka jest dobra na wszystko” – śpiewali niegdyś Starsi Panowie w swoim kabarecie. Hanna Skarżanka, nieco już zapomniana dzisiaj aktorka i piosenkarka, słynna z ról w wojennych filmach, ale też z brawurowej roli w „Dekameronie” Boccacia, wystawionym w telewizyjnej adaptacji lata temu, śpiewała: „Nie wierzę piosence, niebieski z niej ptak…” Dziś śpiewać każdy może kiedy chce, gdzie chce, jak chce i co chce – w ten sposób spełniło się, jak samospełniająca się przepowiednia, przesłanie z sarkastycznej piosenki, przy pomocy której – także przed laty – Jerzy Stuhr doprowadził do paroksyzmu śmiechu publiczność XV Krajowego Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu. Dziś być może publiczność nie zareagowała by tak żywiołowo, bo nie wiedziałaby czy artysta to tak do śmiechu wyśpiewuje, czy na poważnie. Jako, że wiele piosenkarskich produkcji, takich całkiem na serio, nie różni się od tamtego pastiszu nieudanego piosenkarza. Ale nie narzekaniem na piosenkarski poziom chcę Państwa zajmować, lecz szerokimi możliwościami piosenki jako takiej. Bo chyba nie ma takiego tematu, który w piosence by się nie znalazł. Wspomniani Starsi Panowie zrobili nawet krótki zarys podstawowych nurtów filozoficznych w piosence „Mambo Spinoza”. Oczywiście tematy damsko-męskie w najróżniejszych odcieniach; od radości do melancholii i tragedii, od miłości do zdrady a potem wybaczenia, od platonicznych udręk po cielesne uniesienia, zajmują tam miejsce najbardziej eksponowane. Ale ku mojemu zdumieniu wróciły też tematy patriotyczne. Podawane z taką samą emfazą, subtelnością hipopotama i na literackim poziomie przeciętnego szlagieru disco polo, jak to było za czasów wujów Józefa S. i Bolesława B. – zwanego przez przyjaciół „Bolkiem Je*aką”. Patriotyczne szlagiery miały zawsze wsparcie czynników oficjalnych i tak też jest teraz. Ciekawe, że po tylu historycznych doświadczeniach z tym gatunkiem nie zauważono jeszcze, że masa nigdy nie przeszła w jakość i że skutek owych pień bywa wręcz odwrotny od zamierzonego. No właśnie; odwrotny. „Odwrotny” to nie całkiem to samo co „przewrotny”, ale bywa, że pojawiają się w parze. Otóż przed laty, w czasach programowego optymizmu społecznego i budowania „drugiej Polski” (teraz jak wiadomo znowu budujemy, ale już czwartą a może nawet piątą), Jonasz Kofta napisał piosenkę o tym jak dobrze wstać skoro świt i że w ogóle i w szczególe „fajno jest”. Piosenka była niezwykle optymistyczna, pełna nadziei na świetlaną przyszłość – i tę wspólną i indywidualną, każdego obywatela z osobna – pełna śpiewu ptaków i słonecznego blasku. Nosiła do bólu optymistyczny tytuł: „Radość o poranku”. Wykonał ją w 1974 roku zespół wokalny o nazwie „Grupa I”. Władza się cieszyła, że tak trafnie zostały opisane realia socjalistycznej ojczyzny i życia w niej. Nic dziwnego, że podczas XII Krajowego Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu nagrodziła ją jednym z głównych wyróżnień: nagrodą Ministra Kultury i Sztuki. Jakoś zespołowi się to chyba nie bardzo przysłużyło, bo po roku już nie istniał, ale piosenka tak. Co chwilę rozpoczynały się od niej poranne audycje radiowe, zagrzewające do wzmożonego wysiłku lud pracujący miast i wsi. Tyle, że Jonasz Kofta pisząc ten tekst po prostu zakpił z oficjalnych nurtów propagandowych i jak się to mówi, „przegiął” i to dość mocno. Przewrotność tekstu jednak nie wszyscy dostrzegli – może na szczęście dla autora. Bo tak to już jest, że kiedy przekonująco mówi się grubasowi jaki jest szczupły, to on wierzy – bo takim chce być. W ten sposób jedni dopisali Jonasza Koftę do nurtu pieśni patriotycznie zaangażowanej – przynajmniej na czas jakiś, zaś inni widzieli w nim prześmiewcę – jakim był w istocie. Piosenka zresztą powraca ciągle i wlewa optymizm w skołatane dusze rodaków tak, jakby zmiana polityczna odmieniła jej prześmiewczy ton na teraz już prawdziwie poważnie dodający ducha w dążeniu ku świetlanemu jutru. Bo jakoś dużo mamy podobieństw międzyepokowych i to nawet do czasów heroicznej odbudowy kraju ze zniszczeń, budowy narodowego przemysłu i patriotycznego ducha oraz oczywiście bezwzględnej walki z wrogami tak wewnętrznymi, jak zewnętrznymi, tych jakże pożądanych przemian, ich architektów i budowniczych. Nie zdziwię się gdy usłyszę całkiem na serio nadawaną w państwowych mediach pieśń mówiącą, że dość narzekań i gderań, bo to idzie młodość a potem piosenkę o jakiejś nowej Nowej Hucie. Choć z hutą to pewnie nie wyjdzie; prędzej z jakąś montownią aut lub lodówek.

Nie wiem, czy to jest już akurat ten moment, ale czasami pozostaje człowiekowi tylko jedno: przewrotność. Przewrotność ma dwa oblicza. Jednym jest przekora. Nie lubimy zupy szczawiowej, choć wiemy, że jest pożywna i zdrowa. I nagle ktoś z jakiegoś powodu zaczyna nam udowadniać, że jest ona szkodliwa i nie powinniśmy jej spożywać, no to zaczynamy się nią opychać „po uszy”. Drugie oblicze przewrotności to tzw. „przegięcie”. W gruncie rzeczy robimy to, czego się od nas oczekuje, ale z nadgorliwością neofity odklepującego pierwsze w życiu „zdrowaśki”, lub po raz pierwszy uczestniczącego w „miesięcznicy” na Krakowskim. Właściwie, tak spożywanie szczawiowej, jak klepanie „zdrowasiek” i co miesięczne szuranie po Krakowskim nie mają większego praktycznego znaczenia, ale z jakichś powodów zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie to bądź nakazywał, bądź tego zabraniał. Jeśli ten ktoś nie jest nadto „upierdliwy”, lub co gorsza opresyjny, to możemy go „olać”. Przepraszam za nagromadzenie tych różnych kolokwializmów, ale one najlepiej oddają istotę zagadnienia. Powracając do meritum; jeśli będziemy jednak mieli do czynienia z decydentem o skłonnościach do terroryzowania otoczenia zgodnie z psychoanalitycznymi odkryciami Adlera, no to jesteśmy w pewnym ciemnym otworze i pozostaje nam bycie przewrotnymi, w zgodzie z szekspirowską zasadą, mówiącą, że śmiechem więcej zwojujesz, niż wyrąbiesz mieczem. Przy okazji sami unikniemy bliższego kontaktu z psychoanalizą, że o psychoterapii nie wspomnę.

Nadzwyczajna gorliwość w realizowaniu idiotycznych oczekiwań jest po prostu kpiną z nich oraz tych, którzy je mają i korzystając z własnej przewagi, stawiają nas w sytuacji przymusu. Metodę przewrotnej nadgorliwości można zastosować w relacjach domowych. Lepiej skwapliwie przyznać współmałżonkowi rację (tak kochanie, oczywiście masz rację a ja się mylę fatalnie, ale dobrze, że chociaż ty posiadasz tak właściwy osąd), niż eskalować konflikt. Swoje, rzecz jasna, trzeba wiedzieć i robić. Oczywiście tylko wtedy, gdy kompromis jest niemożliwy. Taką metodę można stosować w szkole: uczniowie wobec nauczycieli o dyktatorskich skłonnościach, nauczyciele wobec dyrektorów z takimiż skłonnościami, dyrektorzy wobec inspektorów a wszyscy razem wobec ministerstwa. Szczególnie gdy idzie o coraz głupsze pomysły na bogoojczyźnianą indoktrynację młodych umysłów. Choć mam wątpliwości, czy da się wymyślić coś bardziej absurdalnego od już wymyślonego. Np. od inscenizacji zamachu na papieża, którą zorganizowano rok temu dla jednej z tarnobrzeskich „podstawówek”, czy „igrców” z tzw. „żołnierzami wyklętymi”, którzy na szkolnych akademiach zajęli miejsce po dawno już zapomnianych bohaterach Wielkiej Rewolucji. Miejsce to odkurzono. Stworzono scenariusze – najwyraźniej opierając się na tych, które przed laty przeznaczono dla szkolnych metodyków i instruktorów z Klubów Młodego Rolnika oraz hoteli robotniczych; tyle, że wodzów proletariatu zastąpili wodzowie „leśnych” i „duszpasterze” – niekoniecznie po święceniach. Zadęcie i patos pozostały te same… Choć może jednak ich natężenie wzrosło. Zatem, po prześledzeniu różnych scenariuszy ogólnodostępnych w internecie, dochodzę do wniosku, że w tej sprawie już nie da się „przegiąć”. Ale w wielu innych tak. Zatem historia kołem się toczy a właściwie porusza się po spirali Archimedesa i trzeba cholernie uważać, żeby nie znaleźć się na jej drodze. A jeśli się nie da tego uniknąć, to zawsze można odśpiewać, że „dobrze wstać skoro świt”. Nawet, jeśli zbudzą człowieka przed świtem, lub niekoniecznie w jego własnym domu…

Jerzy Ciurlok